400.000. Według najnowszych danych, aż tyle dzieci w Ugandzie nie ma dostępu do podstawowej edukacji. To zatrważająca liczba. O ile w miastach sytuacja nie wygląda jeszcze najgorzej, na wsiach na wysłanie dzieci do szkoły mało kto może sobie pozwolić.
Mieszkając w Kampali poznałam młodą Ugandyjkę, Marshę. Od wspólnego znajomego usłyszałam o jej projekcie budowy szkoły w jednej ze wsi w południowo-zachodniej cześci kraju. Od naszego pierwszego spotkania nie minął nawet dzień, a my już siedziałyśmy w matatu śpieszącym w kierunku Mubende, skąd nazajutrz rano ruszyłyśmy do Kawula. Tam znajduje się szkoła.
Edukacja w Ugandzie
W 1997, ugandyjski rząd podjął decyzję o upowszechnieniu edukacji pierwszego stopnia. Otworzyło to drzwi wielu rodzinom, których do tej pory nie stać było na opłaty szkolne. W 2007 do programu podłączono szkoły drugiego stopnia. Nie rozwiązało to jednak problemu w pełni. Chętnych do nauki jest tak wielu, że klasy w większości przypadków są przepełnione. Nie raz znajduje się w nich ponad stu uczniów. W takich warunkach nauka staje się wręcz niemożliwa. Jak widać, pomimo darmowej edukacji, nie udaje się zapewnić jej wszystkim.
W przypadku rodzin mieszkających na wsi, pojawia się dodatkowy problem. Mając na utrzymaniu kilkonaścioro dzieci, rodzicom często nie starcza funduszy na codzienne opłacanie dojazdu do najbliższego miasta. Wiele dzieci , pomimo chęci o ogromnego talentu, szybko rezygnuje więc z nauki.
Zdarza się też tak, że do szkoły chodzą jedynie najstarsze pociechy. Młodsze zostają w domu i pomagają w codziennych pracach. Dziewczynki, gdy dorosną, szybko zostają mamami i prowadzą gospodarstwo. Chłopcy z kolei, biorą pozyczkę na motocykl i zostają kierowcami boda-boda, bądź otwierają budkę z rolexami (lokalny street food).
Wszystkie te fakty plączą mi się w głowie kiedy, wraz z Marshą, rdzawą zabłoconą ścieżką, docieramy do ukrytej pomiędzy bananowcami szkoły w Kawula. Kierowca boda-boda wysadza nas przy polu kukurydzy.
Osiemdziesięcioro dzieci usadzonych już w klasach, widząc Marshę, wybiegło z klas z dziką euforią. Mi na twarzy pojawił się uśmiech. No bo jak tu się nie uśmiechać?
W Ugandzie klasy nie są oparte na wieku. Ze względu na wysoką retencję uczniów, dzieli się ich na przedziały wiekowe. Czterolatkowie uczą się z dziewięciolatkami, dziesięciolatki z trzynastolatkami, i tak dalej. Nie liczy się kto ma ile lat. Wspólnym mianownikiem jest fakt, że wszyscy są jednakowo spragnieni wiedzy.
Tymczasem na wsi…
Szkoła w Kawula to nie wynik rządowej pomocy. To rezultat ciężkiej pracy dwójki przyjaciół, którzy z własnej kieszeni postwili prowizoryczne budynki i zatrudnili nauczycieli. Z pomocą wolontariuszy, udało im się też skolekcjonować książki do wyposażenia skromnej biblioteki. Wszystko po to, żeby dzieci z wioski miały szansę na lepszą przyszłość.
– Wiesz, rodzice tych dzieci nigdy nie chodzili do szkoły. Nie rozumieją wartości edukacji. Maluchy czasem nie pojawiają się w klasie przez kilka dni, bo są zatrzymywane w domach. Wtedy interweniuję ja – opowiada mi Marsha. – Chodzę od domu do domu i sprawdzam, co się dzieje. Rozmawiam z rodzicami o wartości edukacji.
Większość dorosłych z Kawula nigdy nie była w stolicy. Najbliższe miasto, Mubende, daje im wszystko czego mogą potrzebować. Z reguły jednak nie udają się tam zbyt często. Ich życie toczy się we wsi. Tam mają swoje uprawy, małe biznesy, rodziny. Żyją w domach bez elektryczności, według zasad, jakie wpoili im ich rodzice i dziadkowie.
– Postawiłam sobie kiedyś za cel porozmawiać z rodzicami o antykoncepcji. Przecież nie mogą robić dzieci w nieskończoność – mówi mi Marsha. – Było okej, dopóki nie przyszła jakaś staruszka ze wsi. Nagadała im, że od prezerwatyw dostaną raka i odpadnie im przyrodzenie. Posłuchali.
Marsha robi sporo, aby zmienić życie we wsi na lepsze. Poza budową szkoły i edukacją rodziców, uczy rolników jak zarządzać uprawami, aby uzyskać maksimum plonów i zawsze mieć coś, czym mogą handlować. W ten sposób łatwo mogą zapewnic rodzinie dobrobyt i kupić dzieciom podręczniki.
Dzieciaki szybko ujmują moje serce. Podczas przerwy podbiegają do mnie i wyrywają z rąk aparat. Mają tyle radości z naciskania srebrnego guzika i oglądania siebie na ekranie, że oddaję im sprzęt o na kilkanaście minut. W efekcie wracam do domu ze zdjęciami pełnymi radości i emocji.
Kawula to jedna z tysięcy takich wiosek w Ugandzie i jedna z milionów na świecie. W Warszawie, razem z Natalią, udało nam się zebrać 60 kg książek przeznaczonych dla dzieci z Kawula. Największym wyzwaniem pozostaje teraz przesłanie tego wszystkiego do Ugandy. Jednak wierzę, że w nadchodzących tygodniach projekt zakończy się sukcesem.
Be First to Comment