Przejdź do treści

Lekcja asertywności w marokańskim wydaniu

Wysiadam z samolotu i od razu uderza mnie powiew gorącego powietrza. Jest koniec grudnia, pod pachą trzymam płaszcz, który potrzebny był mi jeszcze kilka godzin wcześniej. Kolejka do sprawdzania paszportu mało mnie dziwi, ale już obojętne podejście znudzonych do bólu strażników trochę tak. Staję jednak grzecznie w ogonku, starając się przygotować na wyjście z terminala i zderzenie z Afryką – w końcu to moja pierwsza wizyta na tym kontynencie. W głowie masa wyobrażeń i oczekiwań; w mojej pamięci tragiczne wiadomości i reportaże przeplatają się z magicznymi baśniami i opowieściami niczym nie z tej ziemi.

Tutaj jesteśmy:

Po odczekaniu ponad godziny w kolejce, wychodzę uradowana z lotniska i aż uśmiecham się, że od razu podbiegł do mnie taksówkarz. Jakoś nie zdaję sobie sprawy, że to niezbyt dobry znak i powinnam iść dalej. Nie wpadam na to, żeby zapytać o cenę. W mojej głowie w ogóle nie zapala się czerwona lampka, a ja, jak głupia, wsiadam do środka, aby kilka minut później usłyszeć, że podróż ta będzie mnie kosztować w przeliczeniu kilkadziesiąt euro. Na zewnątrz ciemno, nie mam nawet karty przetargowej w postaci zagrożenia, że nie skorzystam z okazji, bo przecież siedzę już w pędzącej i dość mocno zdezelowanej taksówce. Przełykam ślinę i stwierdzam, że przynajmniej dojadę na miejsce i będę miała lekcję na przyszłość. W końcu grunt to pozytywne podejście.

Niestety, to dopiero początek długiej lekcji asertywności, jaką okaże się cały tygodniowy pobyt w Maroku. Patrzę przez okno na medinę, po której kluczy taksówkarz i początkowo ogarnia mnie rozpacz. Siedzę w aucie z obcym mężczyzną, który nie powie ani słowa, a jeszcze wymaga, żebym mu zapłaciła krocie; na zewnątrz bieda, brud i chaos. Nagle pisk opon, zakręt o 180 stopni i taksówka staje. „To tutaj“. Wysiadam, daję trzęsącą ręką pieniądze, a taksówkarz pokazuje mi drogę do riadu, czyli tradycyjnego hoteliku, w którym zarezerwowałam pokój. Dosłownie w mgnieniu oka pojawia się przede mną wysoki dryblas z szerokim uśmiechem na twarzy i stwierdza, że jak powiem mu jakiego riadu szukam, to powie mi, jak do niego dojść. Rzucam nazwę, a on na to, że nie ma sprawy, to tuż za rogiem i bez pytania zaczyna iść obok mnie w stronę hoteliku. Ja, głupia, zamiast zacząć krzyczeć, że „nie“, „nie chcę pomocy“, zmęczona i zdenerwowana myślę, że przecież on chce mi pomóc i daję sobie wytłumaczyć, gdzie jest riad. Dwie minuty później staję pod drzwiami, a mój „przewodnik“ dzwoni do drzwi i mówi „to tutaj“. Dziękuję mu pięknie za pomoc, a on na to „dwadzieścia euro“. Totalnie tracę grunt pod nogami. Jak można chcieć pieniądze za szczerze zaproponowaną pomoc? Ale od razu uświadamiam sobie, że dla niego czy dla taksówkarza (z którym pewnie się dobrze znają), jestem tylko głupią turystką, którą trzeba oskubać do. Najlepiej do zera.

MarrakeszFot. Karolina Bednarz, www.wkrainietajfunow.pl

Nikt nie otwiera drzwi przez, zdaje się, całą wieczność, a ja stoję nadal w malutkiej i ciemnej alejce z „przewodnikiem”. Nagle zaczyna on na mnie krzyczeć, aż nie wiadomo skąd nadchodzi jakiś jego znajomy i zaczyna litanię przekleństw na zmianę z losowymi wyrażeniami pokroju „dać pieniądze“, „płacić, okej?“. Na szczęście w tym momencie wychodzi właściciel riadu i próbuje przegonić cwaniaczków. Niestety to dopiero początek całej sceny, bo „przewodnik“ i jego znajomy reagują na całe zajście niesamowitą agresją. Do środka wciąga mnie ktoś z obsługi hotelowej, sadza roztrzęsioną mnie na kanapie w lobby i nalewa ciepłej herbaty, mówiąc, żebym się nie przejmowała. Nie ma jednak tak łatwo, bo jakoś wślizguje się za mną także dryblas, wykrzykując jakiś słowotok, którego chyba nawet on sam nie rozumie. Dostaje na odczepne 20 dirhamów, czyli kilka euro (co i tak jest sporą kwotą w Maroku) od właściciela i wreszcie słyszę huk zatrzaskiwanych drzwi. „Witamy w Maroku“ – rzuca do totalnie skonfundowanej mnie właściciel riadu, a ja sama już nie wiem co o tym myśleć.

Na szczęście pobyt w riadzie okazuje się bajeczny, a ja, uświadomiona przez przeżycia pierwszego wieczoru i szereg rad od obsługi hoteliku, wybieram się na kolejną konfrontację z marrakeszańską rzeczywistością. I co się okazuje? Że na każdym kroku próbują mnie, delikatnie mówiąc, orżnąć. Każdemu wydaje się, iż pieniądze w Europie rosną na drzewach, a ja po prostu chodzę z plecakiem wypchanym gotówką. I co z tego, że podoba mi się cała masa rzeczy w labiryncie souków, jak każdy zakup wiąże się z niebywałym stresem? Codziennie spędzam tam kilka godzin, oglądając rzeczy, ale większość z prób kupna kończy się fiaskiem. Niektórzy, zwłaszcza starsi sprzedawcy, podchodzą do sprawy targowania jak do świętego rytuału i widzę, że czerpią z tego przyjemność. Kiedy transakcja nie dojdzie do skutku, stwierdzają, że „no trudno“ i zdają się tym nie przejmować. Niestety są i tacy, którzy nie omieszkają wypróbować na mnie swojej znajomości angielskiego, która ogranicza się zazwyczaj do słów takich jak „bitch” lub „fuck”. Zatem za fakt, że nie chcę zapłacić za talerz, który można dostać dosłownie wszędzie, kilkuset złotych, zostaję w ich oczach podłą świnią.

Z każdym dniem targowanie wychodzi mi jednak lepiej. Nie przejmuję się komentarzami, wiem czego chcę i wychodzi na to, że asertywne podejście budzi w Marokańczykach respekt. Widzę jednak, jak inni turyści wpadają w sidła zastawione przez wszelkiej maści „przewodników”, doradców i sprzedawców. Co chwilę ktoś proponuje mi wskazanie drogi, ale ja już wiem lepiej. Proste „nie” czasami nie działa i czuję, że ktoś za mną idzie, nawet mimo mojej odmowy. Z reguły to jakiś małolat, ale i tak potrafi to człowieka nieźle zdenerwować. Nie ma tu miejsca na angielskie „nie dziękuję, może innym razem“. Trzeba być szorstkim i zdecydowanym. „NIE“ powiedziane dobitnym tonem i odpowiednio głośno potrafi zdziałać cuda. A ja, po roku spędzonym w Japonii, gdzie nikt nigdy nie powie Ci wprost „nie“, ale będzie kręcił, że „może jednak to nie najlepszy pomysł“, w kilka dni przechodzę od poziomu totalnego zagubienia do zdecydowanej asertywności.

Market w MarrakeszuFot. Karolina Bednarz, www.wkrainietajfunow.pl

Niemalże całkowicie zmienia się także moje postrzeganie Marrakeszu. Po pierwszych dniach spędzonych w strachu, że znowu spotka mnie coś równie nieprzyjemnego, jak pierwszego wieczoru, nie chodzę już po okolicy skulona, bojąc się zagadać do ludzi i spytać o cokolwiek z obawy, że zaraz skończy się to kolejnymi wyzwiskami. Kiedy ktoś krzyczy za mną, że „Jeema el Fna w drugą stronę“, mimo że wiem, że idę dobrze, ignoruję te krzyki, aż po kilku minutach ucichną. Zaczynam zdawać sobie sprawę, iż młodym się nudzi i wyślą w złą stronę zagubionego turystę, żeby potem znalazł go w jakiejś alejce jego znajomy i „pokazał” im drogę. Zaglądam w małe uliczki, podwórka i czasem ludzie na mnie krzyczą, czasem próbują mi coś sprzedać, a często po prostu mnie ignorują. Niektóre dzieci uśmiechają się szczerze, a inne wyciągają rękę po pieniądze. Są sprzedawcy, którzy dorzucą mi kilka pomarańczy więcej, a także tacy, którzy próbują mnie siłą wciągnąć do sklepu. Ręce wynurzają się z otchłani souków nieraz w najmniej oczekiwanym momencie i nagle czuję, że ktoś ciągnie mnie za rękaw w stronę swojego stoiska. „NIE.“ Głęboki oddech i znów chwila spokoju.

Kilka dni po powrocie z Maroka, o dziwo, tęskniąc za nowymi doświadczeniami, kolorami, smakami, widokami, siedzę w erytreańskiej knajpce w deszczowym Londynie i rozmawiam rozgorączkowana całą masą świeżych wspomnień z właścicielem na temat mojej pierwszej wizyty w Afryce. „Maroko?“ wybucha śmiechem „Toż to nie Afryka! Pojedź kiedyś do Czarnej Afryki, to dopiero się nauczysz innego podejścia do życia.“ To, co dla mnie było przez kilka dni źródłem niezwykłego szoku i dyskomfortu, a także nauczyło mnie asertywności, którą trochę zatraciłam po spędzeniu miesięcy w Azji Wschodniej, jego w ogóle nie dziwi. A nawet śmieszy, bo przecież „jak to można zestresować się Marokiem – przecież to prawie Europa!”

Marrakesz marketFot. Karolina Bednarz, www.wkrainietajfunow.pl

Zatem wygląda na to, że Maroko to dopiero początek szlifowania asertywności. Przede mną nauka znalezienia balansu między chowaniem się przed tubylcami, a otwarciem na nowe doznania i kontakt z nową kulturą. Następnym razem jednak będę wiedzieć, aby mieć oczy dookoła głowy. Pytaj o cenę przed wejściem do taksówki. Kierowca nie chce włączyć taksometru? Wystarczy odejść od auta i automatycznie problem przestaje istnieć. Ktoś próbuje Ci wcisnąć bubel za naprawdę ogromne pieniądze? Odejdź, a w większości przypadków sprzedawca będzie za tobą wołać z propozycją nowej ceny. I tak zbij ją jeszcze kilkakrotnie. Próbujesz gdzieś trafić? Nie pytaj o radę młodych dresiarzy, którzy prędzej cię zwyzywają niż pomogą – zapytaj kogoś w pobliskim sklepie bądź restauracji. Nie daj się namówić na tandetę Made in China sprzedawany na ulicy. Zanurz się w soukach i daj ponieść atmosferze tego miejsca i nie daj innym sprawić, żebyś się schował w sobie. Nawet nie wiem kiedy, ale gdy zaczęłam stosować się do tych rad, pobyt w Maroku z początkowego koszmaru, zamienił się w jedną z najlepszych podróży w moim życiu.

Mieszkający w Maroku pisarz Tahir Shah napisał w jednej ze swoich książek, iż „nie ma w życiu niczego bardziej satysfakcjonującego niż powrót do miejsca, gdzie zaznało się wielu trudów“. Może dlatego tak bardzo ciągnie mnie, aby do Maroka wrócić?


O autorce: Karolina Bednarz to studentka ostatniego roku japonistyki w deszczowej Anglii, która nadal nie znalazła swojego miejsca na świecie. Na blogu pisze głównie o mieszkaniu w Azji Wschodniej, poznawaniu jej zakątków i o próbach jej zrozumienia – ponad rok mieszkała w Tokio a kilka miesięcy w Seulu. W wolnym czasie podróżuje, planuje kolejne wyprawy lub czyta reportaże z cudzych podróży. Więcej o Karolinie przeczytacie na jej blogu.

Nie zapomnijcie też zajrzeć na jej Facebooka, Twittera i Instagram.

 Wpis powstał w ramach projektu Listy z Afryki.

11 komentarzy

  1. Z tym oskubywaniem turystów to jest nie kończąca się historia. Prawie wszędzie można na to się natknąć. Czytając widzę, że właśnie zabrakło trochę asertywności, ale to też nasza ludzka naiwność – ktoś oferuje Ci pomoc. Szkoda tylko, za pieniądze. Mnie kiedyś po prostu wyrolowano na kasę w Bułgarii i zaraz gdzie to jeszcze było… aaaa w Mediolanie (tyle, że się nie dałem, więc próbowano mnie rolować) – kupowałem bilet na pociąg regionalny i „miły pan” zaoferował pomoc – to nic, że mówił do mnie rzeczy oczywiste, które sam wiedziałem. Ale domyśliłem się o co może chodzić więc grzecznie acz stanowczo podziękowałem.

    • Justyna Śnieżek Justyna Śnieżek

      To chyba standard w wielu biedniejszych krajach działających mocno w sektorze turystycznym. Ja dałam się takiemu „przewodnikowi” nabrać w Tanzanii niedawno chociaż miałam w głowie cały czas żeby z takich interesantów odsyłać z kwitkiem.

      Zdarza się 🙂

    • Ja pierwszy raz przeżyłam zbiorowe naciąganie na taką skalę i dosłownie na każdym kroku, dlatego pierwsze moje wspomnienia związane z Marokiem niestety do przyjemnych nie należą. Faktycznie, może to moja naiwność, zwłaszcza że po roku w Azji Wschodniej przyzwyczajona byłam do tego, że ludzie mi pomagają, ot tak, po prostu. Ale a nuż ktoś zapamięta sobie, żeby być stanowczym i przy okazji pobytu w Maroku ominie chociaż część takich nieprzyjemnych sytuacji 🙂

  2. Tak, z pewnością to początek szlifowania asertywności i łatwo nie będzie – czasami będzie łatwiej innym razem trudniej, ale i tak od czasu do czasu będziemy się wkurzać i dać się nabierać.
    Nie wiem jak Maroko, ale pamiętam, że w Egipcie na który wszyscy narzekają ja się czułam świetnie, ale to tylko dlatego, że… pojechałam tam od razu po wakacjach w Afryce Zachodniej gdzie było trochę trudniej. Tak więc wszystko zależy od punktu widzenia.
    Lekcje na własnej skórze są ciężkie, ale również bardziej skuteczne.

  3. Ostatnio przekonalam sie ze turystow oskubuja duzo bardziej w Azji niz w Afryce, wiec na to bym nie narzekala. Mnie sie Maroko podobalo 🙂

  4. Kinga Kinga

    Miałam podobne uczucia podczas wizyty w Marrakeszu – lekkie przerażenie gdy pierwszego dnia nie mogliśmy znaleźć drogi do naszego riadu a wszyscy wokół zdawali sie kłamać ; lekkie oburzenie i rozbawienie gdy młodzi chłopcy nieustannnie krzyczeli „Big Square this way” i drwiąco wskazywali nam zupełnie mylną drogę; dyskomfort, gdy podczas pierwszego dnia miły, starszy pan który ni-stąd-ni-zowąd pojawił się przy naszym boku i szedł z nami jakieś 10 minut zagadując co jakiś czas o mijanych budynkach i uliczkach, zażądał nagle około 30Eur za swoje nieproszone „przewodnictwo” (i poczucie lekkiego frajerstwa gdy w obliczu jego narastającej agresji zapłaciliśmy połowę żądanej ceny). Ale też wspaniały riad El Youssoufi z super miłym i super pomocnym Julianem i ogólna aura tajemniczosći i wyjątkowości gdy miasto zostało już lekko oswojone. Tylko to nieprzyjemne porównanie między podejściem do „Innych” w Marrkaszu i np. na super przyjaznej Syberii.

  5. Ach, podatek od białej skóry! Ja się już przyzwyczaiłam, że gdziekolwiek nie pojadę po raz pierwszy, to 3 pierwsze dni zawsze będę przepłacać zanim poznam lokalne ceny i zwyczaje. Chociaż faktycznie, im więcej podróżuję, tym bardziej asertywna jestem i dobrze mi z tym. Chyba w moim codziennym życiu nie byłabym w stanie tak dobrze opanować sztuki odmawiania jak podróżując, więc każdemu kto ma problem z asertywnością to polecam! 😀

  6. Takich naciągaczy za pokazanie drogi spotykałam krocie na Kubie. Szybko nauczyłam się tego stanowczego NIE, bo inne nie działało. Rozumiem więc o czym piszesz. Za to mieszkając kilka lat w Ameryce Łacińskiej pytanie o cenę taksówki przed wsadzeniem się do niej mam już we krwi:) Grunt to nie popełniać tych samych błędów, więc teraz będzie już z Twoją asertywnościa tylko lepiej:)

  7. kurcze, strasznie dużo podobnych historii o Maroku się naczytałam, ale jak byłam tam 2 lata temu jakoś za wiele przykrości mnie nie spotkało, a ludzie byli mega mili i pomocni. I nawet jak chciałam komuś za pomoc chociażby pomarańczem się odpłacić to odmawiał. Albo miałam szczęście albo z natury jestem ostrożna lub asertywna 😉 ale fakt, Maroko to jeden z bardziej wkurzających krajów w jakich byłam, a zarazem jeden z piękniejszych 🙂

  8. Zastanawiam się, co było dla mnie trudniejsze – Maroko czy Czarna Afryka Kenia). Chyba jednak w Maroku było mi trudniej ale może to ze względu na brak doświadczenia i tam byłam tylko turystką, a mieszkanie w Kenii sporo mnie nauczyło i na wiele rzeczy uodporniło.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *