Od czasu, kiedy 2 tygodnie temu przyjechałam do Nairobi, zmieniałam swoje plany podróżnicze mniej więcej milion razy. Nie było w nich jednak miejsca na Mombasę. Chciałam uciec z daleka od popularnych resortów, tłumów ludzi zalegających na plaży i obchodnych handlarzy wciskających mi koralikowe bransoletki z flagą Kenii na każdym kroku. Chciałam jechać dookoła Jeziora Wiktorii ― przez Tanzanię i Ugandę, zaliczając przystanek w Rwandzie. Planów było wiele, a wylądowałam w Mombasie.
Tutaj jesteśmy:
Po tym jak uprowadzono i okradziono mnie w taksówce w Dar es Salaam, w Tanzanii, sprawy przybrały nieco inny obrót. Pozostawiona sama sobie i z 50 dolarami w portfelu musiałam kombinować tak, aby moje pozostałe 2 tygodnie we Wschodniej Afryce zorganizować jak najlepiej, ale i jak najniższym kosztem.
Tak własnie wylądowałam w Mombasie.
Jako największy port w Afryce Wschdniej, Mombasa tętni życiem. Podążając jednym ze znanych szlaków turystycznych przez Stare Miasto, aż po Fort Jesus, łatwo zrozumieć dlaczego to miejsce cieszy się tak ogromną popularnością wśród osób decydujących się na wyjazd do Kenii. Jednak poza szerokimi i białymi plażami, Mombasa zalana jest ludźmi i w niczym nie przypomina bajecznego miejsca z katalogów biur podróży. To miejsce, gdzie Afryka miesza się z orientem, a luksusowe resorty kontrastują z dzikimi wysypiskami śmieci. Widok muzungu nikogo tu już nie dziwi, bo obok handlu, turystyka jest tu jednym z głównych źródeł zarobkowania. Chcąc poznać prawdziwą Mombasę trzeba więc wyjść nieco poza przewodnikowe ramy i wyjechać kawałek poza wyspę.
W części Nyali (północna Mombasa), w której mieszkam, rzeczywistosć ma niewiele wspólnego z turystyką. W przeciwieństwie do centrum miasta, drogi są tu piaszczyste i czerwono-rdzawe. Na poboczach, w niewielkich sklepikach z falistej blachy, lokalni handlarze sprzedają warzywa i owoce. Nieco dalej, w solidniejszym budynku, kupić można świeże, śmierdzące jeszcze oceanem, ryby. Zaraz obok budka z frytkami, kolejna z pieczonym mięsem, a kilka kroków za nią coś na wzór kiosku. Mają w nim wszystko ― od chemii domowej, przez mąkę kukurydzianą, aż po napoje gazowane znanych marek. Przy głównej ulicy, pomiędzy sklepami, stoi w miarę nowa stacja benzynowa z prywatnym mini-marketem, a na przeciwko niej przystanek widmo (czyt. nieoznaczone miejsce, w którym stoi się, aby złapać matatu).
Mieszkam tak, jak tutejsi. Nie w hotelu, a w zwykłym 25m mieszkaniu. Po lewej od wejścia wysadzili kilka lat temu 6-piętrowy nowoczesny „apartamentowiec”. Niby nic specjalnego. Zwykły kolorowy budynek z balkonami, ale tutaj nazywa je się apartamentami, bo mają kilka pokoi i wannę, a nie prysznic w łazience. Po drugiej stronie ulicy istnieje coś na wzór slumsów. Domy wielorodzinne, często z bezpośrednim wejściem do części kuchennej i osłonięte od podwórza jedynie cienką zasłoną. Zapachy świeżego prania, koziej kupy i nyama choma unoszą się w powietrzu, aby po chwili zmieszać się w jedną specyficzną woń i ulotnić.
Z reguły wstaję wcześnie rano, kiedy za oknem rozbrzmiewa śmiech małych dzieci i dźwięk łamanego drewna. Zaraz za moim oknem sąsiedzi mają niewielki zakład drzewny. Ręcznie tną stare konary, aby następnie odsprzedać je innym. Około 9:00 wychodzę, robię zakupy w tych małych blaszanych sklepikach i odwiedzam drewniane stragany, po czym jeszcze przed południem łapię matatu i jadę powłóczyć się po mieście. Wszystko po to, aby późnym popołudniem wrócić do domu i wraz z Pascalem przygotować ugali z kurczakiem, z którego każdego wieczora równie niezgrabnie próbuję usuwać kości.
W międzyczasie odwiedzam okoliczny quasi-kiosk. Standardowo, potrzebuję kupić zdrapki, żeby doładować modem i mieć choć odrobinę działający Internet. Dość często zdarza się, że sprzedawca nie ma już zdrapek (choć podejrzewam, że jestem na nie jedyną klientką :)), ale zamiast pokierować mnie do innego kiosku, sam do niego biegnie. Sklep zostawia pod moją opieką i pojawia się ponownie po 10 minutach ze zdrapkami w dłoniach.
Z komputera prawie nie korzystam. Wieczory spędzam w lokalym pubie, gdzie grają tylko dancehall i reggae, i gdzie upici już Guinnessem młodzi Kenijczycy i Kenijki, co kilka wieczorów wybierają nową Królową Bikini Mombasy. Wierzcie mi, albo nie, ale żadna z modelek nie schodzi poniżej rozmiaru 40.
Popołudniami odwiedzam pobliską dziką plażę. Pływam w oceanie, a w wolnej chwili siadam na piasku, gdzie obserwuję dziesiątki małych brązowo-czerwonych krabów kopiących tunele w ziemi. Każdy z nich lepi z ziarenek piasku idealnie równe kuleczki i buduje z nich coś na wzór tamy. Na drugim brzegu kanału kenijska rodzina chrzci w tym czasie dziecko. Nad wodą, na wzór Jana Chrzciciela.
Fot. Jody McIntyre (licencja CC)
Raz świeci słońce i woda chłodzi moje ciało, a kilka chwil później wszystko się zmienia ― powietrze pachnie deszczem, kolor dróg przechodzi z rdzawego w ciemny brąz, a poboczami płynąć zaczynają strugi wody. Gdy zapada zmierzch i wszystko cichnie, wychodzę na dach, siadam i patrzę. Na zatokę, na drzewa palmowe, na gwiazdy. To chyba najwspanialsze uczucie.
Wszystko tu dzieje się dynamicznie, ale czas płynie wolno. Ludzie mają czas dla siebie ― pielęgnują więzi i przyjaźnie.
Życie tutaj jest inne, ale chyba mi się to podoba. Hakuna matata.
Chcesz podzielić się swoimi doświadczeniami i opublikować własny List z Afryki? Zajrzyj tutaj.
Nyali, najbogatsza dzielnica Mombasy, a mimo wszystko boczne drogi nawet nie są asfaltowe. Do tego wielkie murowane domy ogrodzone wysokim płotem, a czasem nawet pod napięciem. Sąsiaduje m.in. z Bombolulu, jedną z najbiedniejszych dzielnic. Niesamowite kontrasty. Spędziłam kilka fascynujących chwil w obu dzielnicach… Czy Ty nadal jesteś w Mombasie?
Ewa, a widzisz, nie miałam pojęcia nawet, że Nyali jest najbogatszą dzielnicą! Poza tą lepszą czescią, z hotelami i ogrodzonymi domami, nie przypomina w żaden sposób miejsca mającego dużo kasy (no, chyba, że w porównaniu do innych dzielic Mombasy, bo pamiętam jak wjeżdżałam od strony południowej i za głowę się łapałam, jaki był syf). Nie ma mnie już w Mombasie, wyjechałam jakiś czas temu 🙂
Wiesz, granice ciężko ogarnąć. Links Road – najbardziej lanserski adres w Mombasie, a zaraz za płotem blaszaki i kozy pasące się przy drodze. Od strony południowej to właśnie przez Bombolulu wjeżdżałaś 😉
Mombasa to wspaniałe miasto, tętni życiem, będę tam znów pod koniec roku. Wspaniały blog, bardzo przyjemnie się go czyta. Powodzenia w podróżach. Mój krótki filmik w linku. Pozdrawiam
https://www.youtube.com/watch?v=Q9S6ttayJJY